W końcu czuję, że przyszedł czas, by podzielić się tripem, jakiego przeżyłam 2 miesiące temu. To doświadczenie, którego nie da się zapomnieć, jednak nie byłam wcześniej gotowa, by wyjść z nim na światło dzienne. Sądziłam, że zmiany, jakie zaszły, i odkrycia, których dokonałam, były nietrwałe – a oto jednak wczoraj i dziś dokonał się powrót Mądrego Ja. I tak po prostu czuję, że podzielenie się z Wami tą wiedzą to właściwy krok.
Pewnej wczesnogrudniowej soboty przejechałam kilkadziesiąt kilometrów do przyjaciółki. Jako że byłyśmy umówione na tripa (ona – początkująca, ja – z deczka mniej), zdecydowałyśmy się na pierwszą w życiu herbatkę, ciekawe efektu. Oczekiwałyśmy raczej kalejdoskopowych wrażeń, ożywionych ścian i być może nieco zerknięcia wgłąb siebie, ale bez wyraźnej intencji. Wiedząc, że owoce świetnie sprawdzają się w odkrywaniu na nowo znanych nam faktur i smaków, odpowiednio wcześniej zakupiłyśmy je w sklepie, a w międzyczasie herbata zaparzała się przez niemal godzinę. Gramatury nie podam – zmielonych grzybów McKennaii wystarczyło na pół „koszyczka” na fusy wielkości orzecha.
Rozsiadłyśmy się wygodnie w małym, wcale nie idealnym mieszkaniu i zaczęłyśmy popijać, snując plany na temat tego, co będziemy robić i jak swobodnie odkrywać to, co przed nami. Gdy po pół godziny nie poczułyśmy nic, dopadła nas ta typowa obawa, że za mało. A już chwilę później się zaczęło.
Z początku nasze doświadczenia podzieliła przepaść: ja wchodziłam w dobrze znany sobie stan rozważania abstrakcyjnych konceptów i czucia „siebie”, a przyjaciółkę przytłaczał niepokój i zbyt dobrze znana przestrzeń, jako że było to jej mieszkanie. Wszystko robiło się coraz barwniejsze, granulki na ścianach coraz bardziej przypominały ludzkie twarze. Zrobiłam się giętka, elastyczna i rozpuszczająca się. Próbowałyśmy rozmawiać, ale nasze myśli biegły zupełnie innymi torami. To wówczas weszłam w rolę kogoś, kto prowadzi przez tripa, z troski i poczucia odpowiedzialności.
Nieprzyjemne odczucia przyjaciółki i jej spadanie w dół mrocznej spirali skończyły się, gdy wstałyśmy z łóżka. Zmiana perspektywy pomogła wyrwać się, niejako zresetować – zarówno mi, jak i jej. Poszłyśmy w stronę toalety, ja usiadłam, ona stała. To wówczas zaczęłyśmy się zawieszać. Nagle chciałyśmy rozmawiać o tym, czego doświadczamy, ale wszystkie słowa, myśli i wątki zdawały nam się coraz bardziej urywać. Nie mogłyśmy kończyć zdań, bo zaraz przeskakiwałyśmy do następnych. Zaczęłyśmy dostrzegać absurdy, jakie towarzyszą naszym życiom. Śmiałyśmy się z tego, jak nieograniczone możliwości mamy, a jednocześnie jak bardzo trzymamy się społecznie ustalonych granic. Pojęcie wstydu stało się abstrakcją. „Wiesz, że tak naprawdę możesz zrobić, co tylko chcesz? To Twój dom, więc mogłabyś nasrać na środku pokoju, ale później musiałabyś posprzątać. Możesz robić co chcesz, ale musisz być gotowa na konsekwencje”.
I wtedy naprawdę się zaczęło.
Musisz? Co to znaczy musisz? Powinnaś? Ale skąd to poczucie powinności? Chcesz? Chcesz. Dlaczego? Bo nie chcę żyć w śmierdzącym mieszkaniu.
Możesz zrobić cokolwiek, tylko później musisz być gotowa na konsekwencje.
Nie, nic nie musisz.
Pojęcie przymusu stało się abstrakcją.
Wróciłyśmy do pokoju. Chciałyśmy zapalić papierosa, jednak od wyjścia na balkon ciągle coś nas odciągało. Nasze myśli przyspieszały – wydawało się, że nie możemy skończyć żadnego zdania, bo zaraz pojawiała się nowa myśl, za którą podążała jeszcze kolejna. Pamiętna swojej roli „przewodnika”, starałam się zadawać pytania. Przyjaciółka odpowiadała pytaniami.
Musimy zapalić. Musimy? Nie musimy?
Odnoszę wrażenie, że to w momencie, w którym zaczął się ciąg niekończących się pytań, a jedno wynikało z drugiego i drugie z trzeciego, rozpoczął się niesamowity proces dezintegracji. Nie pytałyśmy już, co musimy, co powinnyśmy i co chcemy. Stojąc naprzeciw siebie, dotykając dłońmi swoich ciepłych, miękkich twarzy, mówiłyśmy:
Ja? Ty? Ale co to znaczy ja?
Nie wiem, kiedy się rozdzieliłyśmy. Znalazłam się w pokoju zupełnie sama, pytając się o najprostsze, najbardziej fundamentalne rzeczy, o jakie tylko można zapytać. Nie udzielałam sobie już na nie odpowiedzi – nie podzielę się z Wami również żadnymi z tych pytań, ponieważ ani ich nie zapisywałam, ani nie chciałabym ich w żaden sposób utrwalać. Tyle jednak powiem, że dotyczyły zarówno mojego jestestwa, jak i jego braku. Przestał istnieć czas – zanim jeszcze „muszę”, „powinnam” i „chcę” stały się pojęciami zupełnie abstrakcyjnymi, rzekłabym, wynikami konstrukcji społeczeństwa, ten czas już nie płynął, wystąpiłyśmy z jego nurtu (i później z szokiem zauważałyśmy, że w skontrolowane na telefonie pół godziny zdążyłyśmy przeżyć 10 kolejnych lat). Podobnie zniknęła moja rola „przewodnika”.
W najintensywniejszym momencie byłam istotą, która niczego nie musiała, nie chciała, a w końcu nie potrzebowała; istotą, dla której nie miało znaczenia pozostawione za drzwiami życie, przeszłość, przyszłość i teraźniejszość; istotą, która nie czuła ciała i myśli, wiecznie pytającą, która wcale nie miała potrzeby poznania odpowiedzi, bo wiedziała, że wszystkie ma je w sobie.
W takim stanie wyszłyśmy na balkon na papierosa. Zawieszone 8 metrów nad ziemią na kawałku betonu wymieniałyśmy się pytaniami, a przyjaciółkę zaczynała ogarniać panika, że ten wówczas wieczny stan wszechwiedzy i braku wiedzy jednocześnie nigdy się nie skończy. To wtedy, już w mieszkaniu, stanęłyśmy naprzeciw siebie.
Ja.
Ty.
My.
Ja.
Do ponownej integracji doszło, gdy byłyśmy osobno. Zaczynałam powoli przypominać sobie, że mam rodzinę, własny dom i chłopaka. Tak bez wątpliwości jak nigdy przedtem zaczynałam dowiadywać się od samej siebie, że to części mojego życia; że mam życie; że te wszystkie rzeczy, tak czułam, są dla mnie ważne.
Odnalazłam przyjaciółkę na toalecie – powiedziała tylko: „Właśnie odbyłam ze sobą bardzo ważną rozmowę”.
Nie przeciągając: pożegnałyśmy się czule i wróciłam pociągiem do domu w stanie wiecznie spokojnym, w stanie zrozumienia. Wrócił czas, tak dosadnie wyznaczony godziną odjazdu pociągu. Wiedziałam już, że nic nie muszę, że mogę robić to, co chcę, tylko jednocześnie chcę być gotowa na konsekwencje tych działań, bo moje życie jest dla mnie ważne. Zostało to ze mną jeszcze przez tydzień, wtapiając się powoli w codzienność, ale gdy przez pierwsze parę dni myślałam lub mówiłam do lustra: „Ja”, czułam się kompletna. I to moje Ja, to Mądre Ja, które znało wszystkie pytania i odpowiedzi, a w stoickim bezczasie trwało jak kotwica, powróciło zupełnie spontanicznie właśnie wczoraj jako szepczący towarzysz. Po dwóch miesiącach znów poczułam się kompletna – nie wiem jeszcze, dlaczego akurat teraz, ale jak się dowiem, zapewne do tego posta wrócę.
Podsumowując krótko: to nie był ani dobry, ani zły trip. To był trip.